Farmaceuci stanowią nieodłączną część zespołu żywieniowego w szpitalu. Jeżeli chcesz dowiedzieć się, jak w praktyce wygląda żywienie pozajelitowe z perspektywy farmaceuty, zapraszamy do przeczytania wywiadu z dr Sylwią Osowską.
Dlaczego zdecydowała się Pani na studia farmaceutyczne?
Na wybór studiów ogromny wpływ wywarła moja mama. A dokładniej całe jej profesjonalne życie, które związane było z niestety nieistniejącymi już Grodziskimi Zakładami Farmaceutycznymi „Polfa”. Farmacja kojarzyła mi się z tworzeniem, rozmachem, konferencjami, na które mama mnie zabierała, pokazując wielki świat, wspaniałych ludzi i inspirując w ten sposób do nauki. Sama składała wnioski racjonalizatorskie i jest współautorem patentu, który przyniósł jej nagrodę Mistrza Racjonalizacji. Była pierwszą kobietą, która zdobyła ten tytuł. I to dwa razy.
Farmacja kojarzyła mi się również z… zabawą. Poznawałam przyjaciół mamy – widziałam, jak ciężko pracowali i jak się, wprost proporcjonalnie do pracy, bawili. Wynalazki, ciekawi ludzie, podróże, i przyjaźnie – jeśli to ma nie inspirować, to co?
Pracowała Pani również we Francji. Na czym polegała Pani praca za granicą?
Francja to był mój ostatni przystanek zagraniczny przed powrotem do Polski. Badania do pracy magisterskiej wykonałam w Finlandii. Następnie odbyłam krótki staż w Szwajcarii. Z ramienia Polskiej Akademii Nauk wyjechałam na stypendium naukowe na Uniwersytet Sztokholmski. Kolejne pięć lat spędziłam w Singapurze, gdzie zetknęłam się z żywieniem pozajelitowym, z którym nie rozstałam się do dziś. W Singapurze miałam szczęście pracować w najpiękniejszym i najbardziej nowoczesnym szpitalu, jaki do tej pory widziałam. Byłam odpowiedzialna za przygotowywanie żywienia pozajelitowego dla wcześniaków. Uczestniczyłam w kursach aseptycznego przygotowywania leku, organizowanych przez Singapur dla całej Azji. Zostałam nawet wybrana na przewodniczącą komitetu organizacyjnego jednego z takich kursów. To naprawdę duży zaszczyt, biorąc pod uwagę ogromną pracowitość Singapurczyków. Osoba, która nie nadąża za ich tempem pracy, odpada. W tym czasie zostałam również wydelegowana na kongres żywienia w onkologii do Sydney.
Mimo mojego bardzo ciekawego życia w Azji poczułam tęsknotę za Europą. Dlatego postanowiłam wziąć udział w dorocznie odbywającym się kongresie Europejskiego Towarzystwa Żywienia Do- i Pozajelitowego (ESPEN). Tam poznałam profesora z Uniwersytetu Paryskiego, który poszukiwał osoby do nowo powstającego laboratorium związanego z żywieniem poza- i dojelitowym. Dał mi 5 minut na podjęcie decyzji. Nie potrzebowałam, aż tak dużo czasu! Następnego dnia uzgodniliśmy szczegóły mojej pracy, a za miesiąc zjawiłam się z jedną walizką w Paryżu… Trochę byłam zaskoczona dostawszy 50-stronicowy projekt mojej pracy… po francusku! Zakładałam, że będę musiała nauczyć się tego, skądinąd pięknego, języka, ale nie tak szybko! Po pół roku pracy profesor zaproponował mi napisanie doktoratu. Jego tematem była cytrulina i jej wpływ na homeostazę azotową. Zupełnie nowy temat, który, również dzięki naszym pracom nabrał ogromnego rozmachu. Proszę wpisać hasło „cytrulina” w PubMed i sprawdzić, ile artykułów zostało napisanych i wciąż jest to, jak to się mówi, „hot topic”. Chcę się trochę pochwalić, że to ja w trakcie moich prac z cytruliną zauważyłam jej wpływ na wzrost masy mięśniowej u szczurów, które były nią karmione. I to właśnie ten temat — stymulacja syntezy białka przez cytrulinę, jest teraz niezmiernie popularny. Po obronie doktoratu, za który przyznano mi nagrodę najlepszego doktoratu Uniwersytetu Paris V napisanego w latach 2006-2007, zaczęłam pracę w firmie Biocodex. To właśnie ta firma sponsorowała moje studia doktoranckie i przekonana byłam, że kontynuować będę temat cytruliny. Ku mojemu zaskoczeniu, dostałam funkcję kierownika naukowego jednego z produktów firmy, znanego również w Polsce, Enterolu. Nastąpił całkowity zwrot akcji i zajęłam się probiotykami i fascynującym światem bakterii i grzybów w naszym przewodzie pokarmowym. Ten temat również do dzisiaj mi towarzyszy.
W trakcie wszystkich tych lat spędzonych za granicą cały czas uczyłam się nowych rzeczy. Cały czas wymagano ode mnie nauki. Pracowałam w ośrodkach o najwyższej renomie światowej (nie wspomniałam o półtorarocznym kontrakcie jako senior research na uniwersytecie UCL w Londynie).
Wróciłam do Polski, bo miałam marzenie, żeby część tego, co otrzymałam od życia oddać dla kraju, uczelni, które mnie tak solidnie na te wszystkie wyzwania przygotowały. Może brzmi to patetycznie, ale tak to właśnie odczuwałam. I cały czas tak czuję.
Żywieniem pozajelitowym zajmuje się Pani już od dawna. Co zainteresowało Panią w tym temacie?
Jak wspomniałam, temat żywienia pozajelitowego pojawił się w moim życiu przypadkowo. W toku moich studiów farmaceutycznych nie było takiego przedmiotu. W Singapurze zatrudniono mnie w pracowni żywienia pozajelitowego i miałam za zadanie nauczyć się przygotowywania mieszanin dla wcześniaków. Na początku mojego pobytu tak byłam zafascynowana Singapurem, Azją, że pracę traktowałam drugoplanowo. Tym bardziej że w Singapurze mój dyplom mgr farmacji nie był uznany i byłam zatrudniona na stanowisku technika. Jednak obserwując jak malusieńka osoba dostaje swoją drugą szansę na życie dzięki tej cudownej mieszaninie, zaczęłam czytać wszystko, co mogłam na temat żywienia. Moje zaangażowanie zostało zauważone i ja też dostałam moją szansę – zaczęto zapraszać mnie na obchody, brałam udział w dyskusjach na temat trudnych przypadków klinicznych, angażowano mnie do prowadzenia kursów z aseptycznego przygotowania leku i wysyłać na szkolenia. Można powiedzieć, że, nieoficjalnie wprawdzie, uznano mój dyplom. Singapur to kraj, który bardzo docenia wiedzę i daje dużą szansę ludziom pracowitym i zaangażowanym.
W Polsce od ponad 10 lat zajmuję się żywieniem pozajelitowym i cały czas, a może nawet bardziej, temat ten mnie fascynuje. Praca w szpitalu i bezpośredni kontakt z pacjentem pozwalają mi na wykorzystanie mojej wiedzy i doświadczenia w celu pomocy określonej, konkretnej osobie, często zagubionej w świecie leków, kroplówek, chorób. To daje mi wiele satysfakcji.
Pracuję na uczelni i przekazuję wiedzę o żywieniu pozajelitowym Państwu – młodym ludziom, często pełnym entuzjazmu, pomysłów. Ta część mojej pracy daje i mnie entuzjazm do działania. Największym komplementem usłyszanym od pewnej studentki było zdanie: „pani mnie inspiruje”. Nauczyciel powinien inspirować przede wszystkim.
Prowadzę działalność naukową. Cały czas zadaję sobie pytania i prace naukowe traktuję jak odpowiedź. I mam to wszystko dzięki tematowi, który tak nieoczekiwanie i przypadkowo pojawił się w moim życiu – żywieniu pozajelitowemu.
Jak wielu pacjentów zaopatrywanych jest w żywienie pozajelitowe w placówce, w której Pani pracuje?
Emocjonalnie za „moją” placówkę uważam wciąż Klinikę Żywienia i Chirurgii w szpitalu im. Prof. W. Orłowskiego, od której zaczęłam pracę w Polsce po powrocie z zagranicy. Do pracy przyjmował mnie profesor Marek Pertkiewicz, który miał ogromny wpływ na wprowadzenie żywienia pozajelitowego w Polsce. Uczestniczyłam w powstawaniu pracowni żywienia pozajelitowego od zera, a z wieloma pacjentami żywionymi pozajelitowo, mimo zmiany miejsca pracy, nadal utrzymuję kontakt. Klinika Chirurgii i Żywienia w szpitalu im. Prof. W. Orłowskiego zaopatruje w żywienie około 260 pacjentów. Obecnie pracuję w Centrum Leczenia Żywieniowego w Szpitalu im. M. Pirogowa w Łodzi, które ma pod opieką około 120 pacjentów.
Jak wygląda życie pacjentów żywionych pozajelitowo?
Na szczęście nie wiem! Nie jestem pacjentką i nie sądzę, że mogę wypowiadać się w ich imieniu. Obserwując i rozmawiając z pacjentami, mogę jedynie wyobrazić sobie, co czują. Na początku szok i strach. Strach przed chorobą, ale też przed tym, czy sobie poradzą z ogromnie wymagającą i skomplikowaną procedurą, jaką jest żywienie pozajelitowe w warunkach domowych. Dom przekształca się w mini szpital. Szczególnie dla tych, którzy przygotowują mieszaniny sami w domu.
Wielu z pacjentów jest związana z żywieniem pozajelitowym do końca życia. A ono wiąże się z pewnymi ograniczeniami. Mieszaninę żywieniową należy przetaczać przez ok. 15-16 godzin. Niektórzy pacjenci posiadają pompy, które można włożyć do plecaka i przetaczać żywienie w ciągu dnia. Ponieważ pompy dla dorosłych nie są refundowane, wiele osób przetacza worek żywieniowy metodą grawitacyjną, czyli jak standardową kroplówkę zawieszoną na stojaku. Robią to w nocy. Pacjenci śmieją się, że mają super moc – potrafią jeść śpiąc.
Kolejnym problemem zagrażającym bezpośrednio życiu jest zakażenie cewnika. Każdego dnia pacjent musi podłączyć żywienie do cewnika. Ta procedura, jeżeli wykonana w niewłaściwy sposób, może spowodować wprowadzenie bakterii do światła cewnika, a następnie bezpośrednio do krwioobiegu.
Na szczęście instynkt życia jest silniejszy od choroby. Po oswojeniu się z nową sytuacją, pacjenci zaczynają normalne życie. Wielu z nich powraca do pracy, do swoich pasji, a nawet sportów. Mamy pacjenta, który zdobył Mont Blanc!
Co uważa Pani, że można poprawić w zarządzaniu żywieniem pozajelitowym w Polsce?
Dużo. Przede wszystkim opiekę nad pacjentem, który opuszcza szpital. Żywienie pozajelitowe to skomplikowana procedura. Pacjent wychodzi do domu z wszczepionym do żyły cewnikiem, który jest jego, jeżeli nie jedyną, to na pewno najważniejszą drogą dostarczania składników żywieniowych. Wie, że nie wolno dopuścić do jego zakażenia, ponieważ grozi to bardzo poważnymi konsekwencjami dla jego zdrowia. Życie pacjenta i jego rodziny całkowicie się zmienia. Jednak nie ma oficjalnej procedury, która zapewnia pacjentowi poczucie bezpieczeństwa. Problemy, pytania pojawiają się o każdej porze dnia, a nawet i nocy. Telefon do szpitala działa w określonych godzinach. Telefony do personelu to kwestia grzecznościowa.
Kolejnym ogromnym problemem jest podaż leków u pacjentów żywieniowych pozajelitowo. Właściwie jedyną skuteczną drogą podania leku u tych pacjentów to droga dożylna, a ta jest niedostępna w warunkach domowych. Przyjęcie pacjenta do szpitala w celu podaży np. antybiotyku w formie dożylnej, w trakcie zakażenia innego niż zakażenie cewnika, jest drogie dla systemu, ale również naraża pacjenta na infekcje szpitalne. Jest to dodatkowy stres dla pacjenta, który i tak ma wystarczająco skomplikowane życie. Szpital powinien być tylko dla tych, którzy bezwzględnie muszą w nim przebywać. Wydaje mi się, że stworzenie odpowiedniej procedury ułatwiłoby życie pacjentów, ograniczyło błędy związane z nieprawidłowym podawaniem leku, zwiększyło bezpieczeństwo pacjentów oraz obniżyłoby koszty leczenia.
Jak widzi Pani przyszłość farmacji w Polsce?
Słowo ,,farmacja” wywodzi się z greckiego pharmakon, czyli „magiczny środek”. A kto ma magię, ten ma moc! Przyszłość farmacji w Polsce zależy w dużej mierze od farmaceutów. Od ich jedności jako grupy zawodowej, od kreatywności, wiedzy. Od uświadomienia sobie, że posiadają tę „magię” i powinni walczyć o swoje, należne im miejsce — w opiece nad pacjentem. Jest to w interesie nas wszystkich. Gdybym to ja była pacjentką, oczekiwałabym, że nad moją bezpieczną farmakoterapią czuwa, oprócz lekarza, wyspecjalizowany farmaceuta.
Rozmawiała: Paulina Orzeszek